Niewielki przeszklony pawilon w sercu Warszawy, na Agrykoli, otoczony zielenią i starymi drzewami stał się miejscem bardzo modnym i pożądanym za sprawą jednej Gwiazdki. Gwiazdki Michelin. Pierwsza polska restauracja Atelier Amaro ma zaszczyt tę Gwiazdkę posiadać. Tak jak Matt Preston opisujący swoją pielgrzymkę do El Bulli, tak i ja od momentu potwierdzenia rezerwacji byłam podekscytowana tym wydarzeniem.
Restauracja jest niewielka, zaledwie 28 miejsc. Jasny, pełny światła, prosty wystrój. Za oknem piękny widok: park i stuletni klon, chroniony jako pomnik przyrody. Atelier jest miejscem, gdzie Natura spotyka się z Nauką...
Restauracja Wojciecha Modesta Amaro "Atelier Amaro" była punktem na mojej liście spełnianych marzeń. A zatem przekraczamy magiczne drzwi... i wita nas maître d’hôtel Krzysztof Matej, prawa ręka Wojciecha Amaro. Szef sali przez cały czas mojego pobytu nadzorował kelnerów, witał gości, dbał, żeby goście byli zadowoleni i na zakończenie wizyty zaprosił nas do poznania kuchni i co najważniejsze na spotkanie z Wojciechem Amaro :)
Restauracja nie posiada stałego menu. Dania układane są raz w miesiącu, noszą nazwę moments i co tydzień podlegają modyfikacji. Do wyboru mamy trzy, pięć lub osiem momentów. Sami wybieramy i układamy swoje menu.
Zgodnie z zasadą Wojciecha Amaro
wszystkie potrawy oparte są na najlepszych polskich produktach
przygotowanych z wykorzystaniem współczesnej techniki i wiedzy. Lunch rozpoczął się przekąską. Podano dwa rodzaje Amuse bouche, czyli drobnej przekąski dla rozbudzenia kubków smakowych przed posiłkiem właściwym.
Amuse bouche 1.
Cieniutkie plasterki jabłka muśnięte ziołami. Pierwsze doznanie smakowe i wizualne zrobiło na mnie duże wrażenie. Jak można zrobić coś tak delikatnego i tak smacznego? Smak suszonego jabłka po chwili miesza się ze smakiem majeranku. Delicious!
Amuse bouche 2.
Tu, aż się prosi użyć motta nieistniejącej już restauracji El Bulli: "Tu nic nie jest takie, jak się wydaje". Rajskie jabłko okazało się być morelą wypełnioną musem z makreli i chrzanu. Smak rewelacyjny. Majstersztyk w sposobie prezentowania potrawy. Każdy talerz to swego rodzaju dzieło sztuki, a sposób podania opracowany do perfekcji. Mój dwuosobowy stolik obsługiwało dwóch kelnerów - Marcin i Adrian. Panowie o każdym daniu udzielali informacji i na wszystkie pytania potrafili odpowiedzieć. Dużo się dowiedziałam o sposobie przygotowania potraw, występujących w nich składnikach, ale też w dyskretny sposób instruowali, co robić z każdym daniem, jak się do niego zabrać, ostrzegali przed gorącym talerzem, po prostu byli pomocni i czujni :)) Duże wrażenie zrobiła na mnie ich wiedza kulinarna, ale też kindersztuba. Czy ktoś jeszcze pamięta o podsuwaniu kobietom krzesła? A o rozkładaniu serwetek już nie wspomnę!
W oczekiwaniu na kolejne dania podano trzy rodzaje pieczywa. Ciemna kromka, to chleb przygotowany bez mąki, z nasion i popiołu, ze spalonego siana oraz orzechów. Do pieczywa dołączono smakowe masło, otrzymane z połączenia masła z nasionami fenkułu. Anyżowa nuta warzywa bardzo mi w maśle zasmakowała.
Chwila zachwytu nad pieczywem i już pojawiły się startersy. Oczywiście zdecydowałam się na wszystkie.
Podano trzy rodzaje grzybów: borowika w kształcie liścia, purchawkę olbrzymią i smażonego rydza. Smaku potrawie nadał olej z rokitnika i olej z bukwicy. Danie ozdabiały marynowane dynie wykrojone w kształcie liści. Smażone grzyby były chrupiące, delikatne, pyszne. Ciekawym grzybem była purchawka olbrzymia, która była dla mnie nowością zarówno smakową, jak i wizualną. Zasypany pytaniami kelner przyniósł purchawkę z kuchni i dokładnie opisał miejsce występowania, sposób przyrządzania i podania tego nieprawdopodobnego grzyba na stół.
To nie jedyna nowość, którą podczas lunchy miałam okazję poznać. Purchawka olbrzymia (inne nazwy: purchawica olbrzymia, czasznica olbrzymia) jest największym grzybem jadalnym. W Polsce jest gatunkiem bardzo rozpowszechnionym w północnej części kraju, gdzie dla wielu grzybiarzy jest największym przysmakiem.
Grillowany kozi ser z trawą żubrową, przykryty kapustą włoską i kwiatami rukoli. W potrawie wyczuwalne były orzechy laskowe. Ser rozpływał się w ustach, był delikatny, aksamitny. Ale moim faworytem była kapusta. Nie wiem jaką przeszła oprawę termiczną, ale była tak smaczna, że teraz patrząc na zdjęcie jeszcze wzdycham.
Tapinambur, czyli słonecznik bulwiasty przyrządzony na smalcu z jelenia z dodatkiem nasion słonecznika, kwiatów szczypiorku czosnkowego i liści portulaki. Potrawę podano na talerzu posypanym popiołem ze spalonego siana łąkowego ("zbieranego wczesną wiosną" uzupełnił kelner).
W kolejnym pięknym naczyniu pojawiła się ryba przygotowana metodą sous-vide, zapakowana próżniowo i gotowana w temperaturze 45 stopni przez 10-15 minut. Sieja podana na emulsji z pomidorów, papryki i szafranu, z dodatkiem drobno pokrojonych warzyw. Bez problemu rozpoznałam werbenę cytrynową, która rośnie na moim parapecie w kuchni. Dodatek kwiatów begonii o lekko kwaśnym posmaku to kropka nad i. Ryba nie wzbudziła mojego entuzjazmu tak jak emulsja. Świeże, przetarte pomidory, ich smak i zapach, bardzo mi odpowiadał. Kwaskowy smak emulsji sprawił, że smak ryby nabrał nowego wyrazu.
Gołąb z niepaloną kaszą gryczaną i aromatem kawy zbożowej, karmel, brusznica, aronia. Tostowane liście nasturcji, czarnuszka, liście buraka, krwawnik i emulsja z buraka. Gołąb, który został przygotowany metodą sous-vide, był miękki, kruchy, rozpływał się w ustach. A do niego podana rewelacyjnie przygotowana kasza. Cudna! Smaczna! Połączenie kaszy z brusznicą okazało się strzałem w dziesiątkę. Koniecznie muszę wprowadzić ją w domowe menu. Liście nasturcji dodały całości ciekawego smaku, trochę pieprznego, trochę szczypiorkowego.
Ostatni moment, to deser. Gruszka w postaci musu: sok i mus z gruszki, proszkowane jajko kurze, bita śmietana. Toffi, jałowiec, puder z palonej cykorii, galaretka z jałowcówki. Mus bardzo kremowy, określiłabym mianem maślany, puszysty, rozpływający się w buzi. Mus uformowany w kształcie gruszki, posypany pudrem z palonej cykorii ułożony na posypce z toffi i owsa, z dodatkiem chipsów gruszkowych. Czy coś więcej trzeba dodać?
Dodatkiem do menu jest bogata karta alkoholi: wina z całego świata, polskie nalewki, miody pitne i likiery. Do dyspozycji gości jest, pomagający w wyborze win i alkoholi, sommelier Paweł Białęcki, Wicemistrz Europy Środkowej Sommelierów.
Do deseru zaproponowano nalewki. Wybrałam nalewkę z ałyczy, śliwy wiśniowej odmiany kaukaskiej.
Aromatyczna, kwaskowa i słodka zarazem. Nalewka o wyraźnym smaku owoców,
lekko korzennym aromacie pestkowym. Godna polecenia. Jedna z nalewek
Karola Majewskiego. Nalewki Staropolskie proponowane w Atelier Amaro
tworzone są domowym tradycyjnym sposobem, niezmienionym od XVIII wieku.
Owoce pochodzą z małych wiejskich sadów i ekologicznych upraw. Do wyboru wspomniana nalewka z ałyczy, pigwowa z dzikiego pigwowca, na pędach sosny zapach lasu, nalewka ze śliwek wędzonych oraz słynna nalewka Cztery pory roku.
Po lunchu zostałam zaproszona do obejrzenia kuchni Atelier i co najważniejsze mogłam podejrzeć przy pracy Wojciecha Modesta Amaro i Jego kucharzy. MIAŁAM TEŻ OKAZJĘ CHWILĘ POROZMAWIAĆ Z MISTRZEM.
Kuchnia jest niewielka, ale jak podkreśla Chef, jest wystarczająca. Kucharze wraz z Wojciechem Amaro przygotowują dania. Praca w ciszy i w skupieniu, widać, że każdy zna swoje miejsce. Jak wygląda praca w Atelier opisałam już tutaj.
Pora na podsumowanie. Doskonałość i perfekcja, to chyba najlepsze słowa określające Atelier Amaro. Każde proponowane danie było przemyślane, opracowane do perfekcji.
Po raz pierwszy miałam okazję być w:
- Atelier Amaro
- restauracji, która ma Gwiazdkę Michelina
- pierwszej polskiej restauracji, która ma Gwiazdkę Michelina
Po raz pierwszy miałam okazję spróbować:
- gołębia i siei
- purchawki olbrzymiej
- liści portulaki
- kwiatów begonii i kwiatów rukoli
1 komentarz:
ależ zazdrość Kochana:)
Prześlij komentarz